Boliwia, 25 kwiecień 2017, Downhill – droga śmierci.
Oglądałam filmiki na You Tubie. Czytałam. Ale to nie to samo. Zajebiście! To jest jedyne słowo, jakie przychodzi mi do głowy, jak ktoś pyta mnie o wrażenia. Najważniejszy jest rower. Hamulce, przerzutki, potem kask i ochraniacze… a i dobre ubezpieczenie - zawierające ochronę przy uprawianiu sportów ekstremalnych.
Adrenalinę czuć już w busie – jedziemy we trzy. Razem z nami także trójka Włochów. Kilka osób spasowało. W agencji wybieramy ubranie ochronne, dopieramy kaski i sprawdzamy rowery. Wreszcie ruszamy. Mozolnie przez całe La Paz aż do La Cumbre 4650 m n.p.m. – widok zwala z nóg. Przebieramy się, jest zimno. Pierwsze testowanie rowerów. Wsiadamy. Najpierw zjazd asfaltówką. Mam strach w oczach. Pędzę... ale jestem ostatnia. Włosi jadą jak szaleni – moje koleżanki nie na rowerach tylko w busie wygodnie. Chciałam mam. Kręta szosa. Auta, autobusy i ciężarówki nas wyprzedzają... co tam pędzimy w dół. Mam wrażenie, że frunę. Każdy zakręt budzi u mnie dreszcze, palpitacje serca i tylko dzięki adrenalinie nie zeszłam.
Koniec. Zjechaliśmy z nowej drogi asfaltowej, na zamknięty dziś dla zwykłego ruchu, najbardziej niebezpieczny odcinek drogi śmierci.
Droga ma około 80 km, prowadzi z La Paz do Coroico. Zbudowana w latach 30. XX wieku, przez paragwajskich więźniów wojennych pojmanych w czasie wojny o Chaco. Miała połączyć wyżyny Altiplano z nizinami Amazonii. W 1995 roku Międzyamerykański Bank Rozwoju nazwał tę trasę „najbardziej niebezpieczną na świecie”. Co roku ginęło tam w wypadkach około 300 osób. W 2006 roku zakończył się remont. Wylano asfalt i poszerzono drogę o 1 pas ruchu. Najbardziej niebezpieczny odcinek został wyłączony z ruchu drogowego. Teraz tę trasę przemierzają rowerzyści. Warto jednak zaznaczy, że jest on dla nich również niebezpieczny. W ciągu kilkunastu lat runęło w przepaść około 18 z nich.
Dżungla wysoka. Widok jest już całkiem inny. Droga całkiem inna. Ubrani na cebulkę zdejmujemy pierwszą warstwę. Robi się wilgotno. Dla mnie niesamowita zmiana. Uwielbiam jeździć na rowerze. A droga szutrowa odpowiada mi niesamowicie. Tylko trzeba uważać na kamienie – by się nie wywalić, w najlepszym przypadku – w najgorszym, nie spaść w przepaść i zaginąć bez wieści. Tak, nikt nie będzie szukał naszego ciała – nikt go nie znajdzie.
Po drodze mijamy symboliczne groby – tych, co spadli – brawurowa jazda na rowerze, też tak może się zakończyć. Miesiąc przed naszym zjazdem zginął przyjaciel naszego przewodnika. Jechał busem. Chciał wyminąć bezpiecznie rowerzystów – było ślisko – spadł razem z pojazdem. Przewodnik opowiadając, ma łzy w oczach. My uświadamiamy, sobie jak downhill może być niebezpieczny. Trzeba naprawdę uważać.
Jadę w drogą w dół. Cisza, spokój. Słychać tylko szum wody – malutkich wodospadów przecinających naszą drogę, szelest kół i odgłosy ptaków. Cudownie. Chce się jechać szybciej i szybciej, ale nie wolno wyminąć przewodnika – sztywne zasady bezpieczeństwa – aby nie zginąć. Zakręty są ostre. Mamy częste postoje, na których jesteśmy uświadamiani, jaka to niebezpieczna trasa i mamy bezwzględnie przestrzegać zasad. Oczywiście nikt z nas nie ma wątpliwości – chcemy przeżyć przygodę i móc o niej jeszcze opowiedzieć. Tak naprawdę, w czasie zjazdu nie ma czasu, aby pooglądać widoki – patrzę na drogę, omijam kamienie, zwalniam, aby przejechać przez małe strumyki. Adrenalina też robi swoje – więc zerkam co jakiś czas w bok – jest naprawdę pięknie. Nie pięknie – cudownie. Czuję wolność, radość… Po kilku godzinach jesteśmy już na dole – a ja mam ochotę na więcej. Coroico leży na 1200 m n.p.m. Znaczy to, że w ciągu 5 godzin pokonaliśmy różnicę 3500 m! Teraz czeka nas lunch i basen pełen ciepłej wody – prysznic, jedzenie i relaks – cudownie.
Na pewno wrócę zrobić to jeszcze raz.