Droga pod Everest. Idziemy powoli udeptaną drogą. Słońce świeci mocno, a każdy krok sprawia, że kurz unosi się i wdziera do nosa i ust. Pomimo upału naciągam na twarz bufkę. Oddycha się trudniej, ale choć nie wciągam pyłu. Po drodze co jakiś czas słuchać dźwięk dzwonków. To jaki. Czasem słychać trzask – to idzie lodowiec. A jak podnoszę głowę do góry – to ośnieżone szczyty obserwują, dokąd idę.
Lot do Lukli
Wszędzie czytałam jak niesamowity jest lot do Lukli. I nie chodzi tu wcale o widoki na Himalaje, ale o sam pas startowy. Lotnisko położone jest na wysokości 2860 m n.p.m.i ma tylko jeden krótki pas startowy o długości 460 m i szerokości 20 m. Co oznacza, że port obsługuje tylko małe samoloty mieszczące ok. 18 pasażerów oraz helikoptery. Pas zaczyna się litą skałą, a kończy 600-metrową przepaścią w dół do tego ma 12% nachylenie w górę. Takie rozwiązanie ułatwia pilotom zwalnianie w trakcie lądowania. Warto dodać, że nie ma tutaj nowoczesnych systemów nawigacyjnych i radarów, do tego nie ma opcji odejścia na drugi krąg. Jak pilot zdecyduje, że lądujemy – to lądujemy.
Powiem szczerze, że start ani lądowanie nie zrobiło na mnie dużego wrażenia. Może dlatego, że pierwszy lot z Katmandu został po całym dniu spędzonym na lotnisku odwołany, więc marzyłam, tylko aby odlecieć. Podsumowując, nie ma się czego bać! Ale trzeba mieć cierpliwość.
Czy jest kołderka?
Oczywiście w plecaku miałam spakowany śpiwór. Wprawdzie lata świetności miał już za sobą, jednak nawet stary puch jest cieplejszy niż syntetyk. Na wielu blogach pisali, że w tea housach są koce i jak jest zimno można poprosić o dodatkowo. Od razu powiem, że podczas całego trekkingu ani razu nie było można dostać dodatkowego koca. Nawet w jednym miejscu powiedzieli, że są, ale dla dużych grup. My podróżowałyśmy we dwie z przewodniko-tragarzem – więc nie dla nas nadprogramowe koce. Całe szczęście prawie zawsze mieliśmy dużą kołdrę. Mnie to bardzo cieszyło, ponieważ mogła się nią owinąć i spać w takim cieplutkim kokoniku. Co na wysokościach powyżej 4 tys. metrów ma ogromne znaczenie. Szczególnie kiedy pokoje nie są ogrzewana, a na dodatek mają wywietrzniki w postaci szczelin w dachu, albo niedomykające się okna.
Po pierwszym noclegu w zimnie, kiedy to z dna torby musiałam wyłowić swój śpiwór, aby rano w jeszcze gorszym zimnie go zwijać i wkładać, zaczęłam codziennie się pytać naszego tragarza, czy będzie kołderka? Jak była to i ja byłam już zadowolona. Wtedy nie miało znaczenia czy do pokoju trzeba było się wdrapać na 2 piętro, czy był on mały, duży i czy była umywalka – kołderka rekompensowała wszelkie niewygody. Jak mało potrzeba, aby uszczęśliwić człowieka.
Uwaga – jak na drodze do Everest Base Camp
Na szczęście dla turystów i na nieszczęście dla przyrody, w Nepalu nie ma już dzikich jaków. Za to jest multum udomowionych. Dlaczego na szczęście? Ponieważ te zwierzęta osiągają wagę do tony, więc z łatwością mogą zepchnąć trakera z wąskiej ścieżki w przepaść. Nie wspominając już o tym, że zbiegające z góry zwierzę taranuje wszystko na swojej drodze. Co wcale nie oznacza, że spotkanie z udomowionym jakiem jest bezpieczne.
Jak jest piękny! Wielkością przypomina nasze byki, choć jego rogi są znacznie dłuższe, węższe i mam wrażenie, że ostrzejsze. Na szczęście nie miałam okazji się o tym przekonać. Sierść jaka jest długa i gęsta – często sięga nawet do ziemi. Zwierzęta mają umaszczenie od jasnobrązowego po czarne.
Samice zwykle pasą się na wzgórzach, a samce na swoich grzbietach niosą bagaże turystów, ekwipunek wspinaczy i zaopatrzenie z wioski do wioski. Ich szerokie kopyta pozwalają im na stabilne poruszanie się po kamieniach to w górę to w dół. Trasy przemarszu jaków biegną po tych samych ścieżkach co szlak dla turystów.
Jaka słychać już z daleka. Wielkie dzwonki zawieszone na ich szyjach, dają sygnał, aby już zawczasu zejść zwierzętom z drogi. Miejsca ustępują im wszyscy: tragarze, przewodnicy i oczywiście turyści. Choć Ci ostatni często zwlekają do ostatniej chwili, bo przecież trzeb zrobić dobre zdjęcia. Ludzie przylegają do skał albo wdrapują się powyżej ścieżki, a dumne, jaki spokojnie idą do wyznaczonego celu.
Ryż, makaron i pierożki momo
Jak pierwszy raz spróbowałam pierożków momo, byłam nimi zachwycona. Niestety za każdym kolejnym razem smakowały mi coraz mniej. Oczywiście rozumiem, że na pewnych wysokościach w Nepalu, mało co rośnie i wszelkie warzywa trzeba wnieść albo na plecach tragarza, albo na garbie jaka. Jednak po kilku dniach praktycznie każde danie obiadowe miała podobny smak. Na zmianę jadłyśmy ryż, makaron i noodle. Dodatki zostawały zawsze takie same: warzywa, z których rozpoznawałam tylko marchew. W ostatnich dniach musiałyśmy prosić o pastę chili, ponieważ inaczej już nie dało się tego jeść. Z radością wodziłyśmy do Katmandu, gdzie jedzenie było pyszne.
Walka o przetrwanie
Trekking do bazy pod Everestem nie jest wymagający. Nie trzeba nosić ciężkiego plecaka ani się wspinać. Rzecz jasna musimy mieć jako taką kondycję, aby przejść dziennie kilka godzin. Choć widziałam i osoby w podeszłym wieku, które wspierały się na kijach niczym na laskach. Byli też tacy, co pod Everest jechali na grzbiecie konia. Co było strasznym widokiem dla piechurów. Nie raz widziałam zwierzę, które po prostu nie chciało już dalej iść. Konie nie są stworzone do stąpania po ogromnych kamieniach i to na dużych wysokościach. Do tego z człowiekiem na grzbiecie. Zwykle grubym turystą.
Najpoważniejszą przeszkodą, z która każdy musi się zmierzyć, jest wysokość. No chyba, że turysta decyduje się na doping w postaci diuramidu. Ale to już inna historia. Całe szczęście ja już byłam na takich wysokościach w Ekwadorze i w Boliwii. O czym już pisałam. Zatem wiedziałam, czego mogę się spodziewać: 3 kroki, łapanie oddechu i znów 3 kroki.
Od Dingbocze, które jest na wysokości ok. 4300 m n.p.m, czułam już, że złapałam wysokość. Coraz trudniej łapałam oddech i szybciej się męczyłam. Jak szliśmy do bazy, która jest na wysokości 5340 m n.p.m. oraz na Kala Pattar (5545 m n.p.m) to już ekscytacja widokami, była przeplatana walką, jak to ja mówię, o przetrwanie. Co znaczy ni mniej, ni więcej, tylko to, że szłam przed siebie, a raczej się wlekłam. Na tej wysokości człowiek już mało myśli, a jedynie chce osiągnąć wybrany cel. A był nim wejście na Kala Pattar, zrobienie fotek o wschodzie słońca i bezpieczne zejście na śniadanie. A tam chwila odpoczynku i znów kilkugodzinny treking. Tym razem schodzimy w dół do Pheriche (4,371 m n.p.m).
Wszystko dla turysty
Trekking do bazy pod Everestem to najbardziej komercyjny szlak, jaki widziałam do tej pory. Na wyprawę jechałam podekscytowana nie tylko tym, że będę w najwyższych grach świata, ale też liźnięciem kultury nepalskiej. Sądziłam, że podpatrzę, jak ludzie żyją na wsiach i w miasteczkach. A tu lipa. Każda miejscowość na trasie oferuje hotele, hoteliki, restauracje i sklepiki. Wszyscy pracują dla turystów. Nie ma turystów, nie ma pracy, nie ma co robić.
Jedyne skrawki z życia, jakie zaobserwowałam ciężko pracujących tragarzy, którzy na swych plecach nieśli towar od wioski do wioski. Często to, co przenosili, było tak ciężkie, że musieli wspierać się zrobionymi z konarów laskami. Oprócz jaków to im każdy ustępował miejsca na drodze. Oni mieli pierwszeństwo przy schodzeniu albo wchodzeniu. Samotnie przemierzali wiele kilometrów, aby dostarczyć potrzebne rzeczy mieszkańcom i turystom.
Szlak pod Everest nie jest więc dla miłośników poznawania kultur, to jest trasa dla wielbicieli gór.