Ostatni mistrz województwa koszalińskiego
JESTEM UZALEŻNIONY
Maratony nie są tak widowiskowe, jak piłka nożna czy koszykówka. Jednak wśród nas są ludzie, dla których bieganie jest sposobem na życie. Taką osobą jest Robert Zarzycki. Mieszka wraz z rodziną w Starej Studnicy. Ma gospodarstwo i dodatkową pracę w Kaliszu Pomorskim. Jest ostatnim mistrzem województwa koszalińskiego w biegu przełajowym w grupie wiekowej 30-39 lat, Kołobrzeg 1998 r.
Dom i bieganie
– Mój dzień wygląda tak, jak mnie żona ustawi – żartuje Robert Zarzycki. Wstaje przed szóstą rano, musi wydoić kozy, jedzie do Kalisza do pracy. Po obiedzie znów zajmuje się gospodarstwem. Razem z żoną kąpią małą i chłopaków, robi kolację. Około godziny 20.30 przebiera się w strój biegacza i rusza w kilkukilometrową trasę. – Zdarza się, że jestem okropnie zmęczony, bo cały dzień kosiłem trawę. Ale to jest tylko kwestia przełamania się – założenia dresów i butów, wyjścia na asfalt, włączenia stoper i przebiegnięcia pierwszych 500 metrów, potem – włącza się relaks. W tym jest radość życia. To, że można pobyć sam na sam ze sobą, jest wspaniale.
Panu Robertowi nie udało się na razie zarazić synów bieganiem. Zdarza się, że uczestniczą w zawodach, ale robią to dla nagród. Może najmłodszy potomek – trzymiesięczna córka – przejmie „buty” po ojcu.
– Żona zaczyna się buntować, że nie ma dla siebie nawet godziny. I ja muszę znaleźć tę godzinę, aby ją wyręczyć.
W tym sezonie państwo Zarzyccy będą wspólnie ustalać kalendarz imprez, w których pan Robert weźmie udział. Dla spokoju rodzinnego. – Byłbym szczęśliwy, jeśli mógłbym wziąć udział we wszystkich biegach, ale rodzina ma inne zdanie – mówi.
Punkt honorowy
Pierwszy bieg pan Robert zapamiętał dokładnie. Była to 13 edycja – „Szczecińskiej dwudziestki”. 31 maja 1992 roku, straszny upał. – Poczułem się jak zawodowiec i pomyślałem, że ja teraz robię wynik i nie będę tracić czasu na to, aby napić się wody. Gdy miałem już około półtora kilometra do mety, straciłem świadomość. Podłączyli mnie do kroplówki. W szpitalu nie mogli mnie docucić, byłem tak strasznie odwodniony – wspomina.
Zrobi sobie przerwę na kilka miesięcy i już jesienią zaczął „pobiegiwać”. Wyznaczy sobie cel: udział w każdej „Szczecińskiej dwudziestce” – Odpuściłem sobie chyba tylko dwie edycje. Ten bieg jest dla mnie punktem honorowym. Co roku staram się poprawić swój czas.
Pan Robert biega dla satysfakcji, nie da nagród. Jak mówi, są one symboliczne, na przykład z ostatnich zawodów przywiózł… stół-ławę.
– Z kolegami śmiejemy się, że nagrody są dla żon, by nie robiły wymówek.
Wielu zawodowych maratończyków, jak wnioskuje z doświadczenia, często „ustawia się”. Oni żyją z nagród. – Ja ścigam się z własnym czasem, choć zdobycie dobrego miejsca daje radość – podkreśla.
– Przed biegiem każdy każdego oszukuje. Jeden mówi, że kilka dni temu ostro popił, drugi, że jest po ciężkiej grypie. Wszystko i tak okazuje się w trakcie. Pan Robert powoli zbliża się do magicznego czasu 3 godzin. Ci, co przebiegną dystans w czasie krótszym, są zaliczani do elity maratońskiej. Na razie jego najlepszy czas to 3 godziny 8 minut i 50 sekund.
Uzależnienie
Przed bieganiem nic go nie powstrzyma, ostatnio nawet ból kolana. Do lekarza nie poszedł. Dolegliwości same przeszły, wszystko się wyregulowało, dopasowało. Maratończycy mówią, że można nawet popełnić samobójstwo podczas biegu, ponieważ po kilku kilometrach nie czuje się żadnego bólu. O sobie mówi, że od biegania jest uzależniony. –Jeżeli nie mogę trenować, na przykład z powodu ciężkiej choroby, to wszystko i wszyscy denerwują mnie. Jestem nie do zniesienia.
W nocy prześladują go koszmary. Szczególnie przed imprezami. Śni mu się, że przyjechał na start, a tu wszyscy już ruszyli, że zapomniał butów czy nie dostał numeru startowego. Nie zdarzyło się, aby we śnie wygrał maraton.
Nie ma takiej siły, która zmusiłaby go do porzucenia swojej pasji – twierdzi. Oczywiście, wykluczając ciężką chorobę.
Zdarza się, że pan Robert myśli, co by się stało, gdyby trafił na wózek inwalidzki lub musiał chodzić o kulach. Ale to Go nie przeraża. – Na każdej imprezie są niepełnosprawni biegacze, „wózkarze” i „laskarze”, więc jest jakieś wyjście.