Londyn jest dla mnie pechowy - dwa podejścia i dwa razy skucha.
Pierwszy raz w Londynie zaginął mój bagaż - z pamiątkami po 3 tygodniach podróży po Ameryce Południowej. Kolejnym była kontrola celna, która wywołała u mnie prawie zawał. Na mieście zaś telefon odmówił posłuszeństwa.
Heathrow Airport – po raz pierwszy
Pierwsza mini przygoda na Heathrow. Gdy przechodziłam przez tranzyt i kontrolę bezpieczeństwa. Okazało się, że moja kosmetyczka, z którą latam wszędzie po Europie, akurat w Wielkiej Brytanii jest o 2 cm za duża. Zatem Pani wręcza mi swój wymiarowy woreczek i grzecznie prosi o wybranie rzeczy, który ma wyrzucić do kosza.
O łaskawa! Dobrze, że choć dezodorant wylądował poza woreczkiem. To uratowało płyn do demakijażu oczu - co jak co, ale rzęsy umalowane muszą być 🙂 Nawet w dżungli! Rad nierad przeorganizowałam swoje kosmetyki i poleciałam dalej.
Heathrow Airport – po raz drugi
Umęczona z jet lagiem wysiadam o 6 rano z samolotu.
Na szczęście tym razem mój plecak pojawił się taśmie. Oddycham z ulgą i kieruje się w stronę wyjścia. W jednej ręce mam telefon - rozmowa z rodziną, że jestem cała i zdrowa – druga popycha wózek z wypełnionym po brzegi plecakiem. Strefa „nic do oclenia” - strefa komfortu Schengen.
Nagle paluszek kiwający na mnie -zaprasza mnie na kontrolę.
Myślę „fuck” i idę. Nie mam za bardzo innego wyjścia.
Przesympatyczny Pan z uśmiechem pyta skąd jadę i czy Wielka Brytania to moje miejsce docelowe. Dzięki Bogu nie. Pierwsze Jego słowa: Peru? Po co? Kokaina? Boże i tu sobie przypominam, że pomiędzy misternie zapakowanymi rzeczami mam czekolady, Pisco i herbatę zawierające liście koki. Ups… Celnik mnie uświadamia, że nawet herbaty w torebkach nie można przewozić. W tej samej sekundzie mam wizję, zakończenia mojej podróży w areszcie.
Całe szczęście moja mina i mały „small talk” o Peru, liściach i przygodach powoduje, że patrzy na mnie i na misternie zapakowany plecak. Jego ręka ląduje pomiędzy zapakowanymi rzeczami - tuż obok herbaty – ale natrafia tylko na butelkę Inca Cola. Ogląda, po czym rezygnuje z dalszej kontroli.
Prawie ze łzami w oczach mówię, że pakowałam plecak przez ponad pół godziny. Miły akcent na koniec celnik pomaga mi dopiąć całość. Dziękuję, życzę miłego dnia i z ulgą wychodzę.
Czas na Londyn
Przyznam się, że wyspy nigdy mnie nie ciągnęły - zimno, mokro. Jednak stwierdziłam, że jest okazja, zatem złapię do Warszawy wieczorny lot i liznę Londynu.
W planach miałam szybką rundkę: Buckingham Palace, Westminster Cathedral, Westminster Abbey, Big Ben, Parlament i wzdłuż Tamizy, aż do Tower Bridge.
W drodze powrotnej wymyśliłam sobie lunch – typowy fish & chips. Z GPS w ręce udałam się od odpowiedniego miejsca. Zjadłam - okropne – notabene. I tu zaczął się problem. Telefon zaczął wariować. Nie wiem, czy to za sprawą zmian ciśnienia? Stref czasowych? Przez niespełna 24 godz. 3 samoloty 3 kontynenty.
Moja ulubiona aplikacja z mapami offline Maps.me przestała działać, telefon gubi GPS i bateria leci w dół dramatycznie szybko, ładowanie z power banku też szwankuje. Dramat. Gdzie jestem i w którą stronę i muszę iść. Upewniam się, że Londyn to nie jest moje ulubione miejsce na ziemi. Gdy widzę Tamizę już mi lżej – wiem, gdzie jestem. Dochodzę do Piccadilly Circus – szybki rzut okiem i metro na lotnisko.
Po 20 żegnam Londyn i wcale nie tęsknię.